Klik!

Podsumowanie sezonu zima 2015 - Yuri Kuma Arashi

Pozwolę sobie na tylko jedno zdanie na rozgrzewkę i... wracam do gry!
Dla wygody własnej, higieny blogspotu oraz szacunku dla czytelnika, otępiałego polską zimą, postanowiłam nieco zmienić formułę mojego, khę, programu rozrywkowego dla ubogich. Niskie żarty lecą już na początku, ale zaraz wespniemy się na intelektualne wyżyny, spokojnie. Podsumowanie postanowiłam teraz publikować w formie krótkich postów, po jedno anime na raz, bo choć od przybytku głowa nie boli, to mnie kiszki skręca, kiedy muszę generować post długi jak tasiemiec tasiemca.
Kończy się sezon zimowy anime roku anno domini 2015. Rozpoczynał się dosłownie "na bogato" - zainteresowałam się jedenastoma seriami, a ruszyłam dziewięć. Dwie będą się jeszcze ciągnąć w następnym sezonie, więc spodziewam się siedmiu mini-notek podsumowujących. Zacznijmy od serii, którą skończyłam najszybciej, śledziłam regularnie tydzień w tydzień, a rzucić chciałam częściej niż dwa razy w tygodniu. Mowa o Yuri Kuma Arashi, czyli na nasze Burza Lesbomisi. Dziwnie to brzmi już od początku, prawda? Będzie gorzej.

Yuri Kuma Arashi - misianko-mizianko

 Everyday I'm done~

Historia dzieje się w miejscu, które podzielone jest wielką barierą na świat ludzi oraz świat niedźwiedzi. Ludzkie uczennice: Kureha Tsubaki i Sumika Izumino darzą się ogromnym uczuciem - czymś pomiędzy przyjaźnią a miłością, lecz miłością tak czystą i wolną od cielesnych żądzy niczym kwiat białej lilii. Związek ten nie podoba się jednak tajemniczej Niewidzialnej Burzy, a na życie Kurehy dybie dwójka przeniesionych uczennic, które tak naprawdę są... misiami. Kuma shock!

Misie spadające z nieba? To je anime. Tego nie pojmiesz.

Ciąg niezidentyfikowanych metafor? Seksmisja 2? A może niespełniony sen leśnika-zboczeńca? Prawie. To po prostu anime od człowieka, który lubi yuri równie bardzo co umieszczanie w każdej scenie co najmniej trzech niedomówień, dwóch podtekstów i garści symboliki. Całość okraszona jest mnogością engriszkowych powiedzonek oraz graficznych detali w piątym tle. Wszystko to brzmi całkiem zachęcająco, gdyby nie to, że natłok ornamentów przytłoczył cel. Facetów nie uświadczymy tu wielu, a bohaterki, szczególnie te główne, są mdłe do bólu. Chociaż miała to być historia o "niepoddawaniu się w miłości", to niemal zupełnie nie czułam chemii między postaciami. Najlepsze pod tym względem były endingi, gdzie pojawiało się kilka rysunków, na których trzy bohaterki miło spędzają czas (a to na pikniku, a to we wspólnej kąpieli), jak na prawdziwe przyjaciółki przystało. Tylko o czym to świadczy, jeśli zabrakło czasu na takie trywialne rzeczy w samym anime? Fabuła składała się głównie z flashbacków, powtarzanych sekwencji, mówienia do siebie i z lekka narkotycznych wizji, za to zwykłych rozmów było jak na lekarstwo. Nie uwierzę w to, że postaci się kochają, jeśli mruczą sobie to pod nosem, pięć kilometrów od swojej drugiej połówki. Jedyny atest poprawności daje postaci Lulu (gdyby ktoś zwątpił, to ta dziewoja z dwoma brązowymi kitajcami) - bidulka w tym całym biznesie ma najmniej do ugrania, a faktycznie działa za wszystkie trzy. Chociaż nie mogę się przyczepić ani do grafiki, ani do muzyki, to proszę, nie zmuszajcie mnie, abym zrozumiała, o co im wszystkim chodziło. Oni chyba sami nie wiedzieli.
6/10

Deal with it. Gao, gao~

2 komentarze:

  1. Rozpoczynał się dosłownie "na bogato" - zainteresowałam się jedenastoma seriami, a ruszyłam dziewięć. Dziecko. Co Ty robisz ze swoim życiem!

    Fkasz - reaktywacja. Me gusta. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja? Ja jestem grzeczna. Przecież nawet jeśli ruszyłam dziewięć serii (well, wcale tyle nie oglądam na bieżąco, mam poważne zaległości z co najmniej trzema), to daje to troszkę ponad odcinek na dzień. Odcinek anime dziennie? Nu, do obiadku jak znalazł. Nic zdrożnego :3

    OdpowiedzUsuń