Klik!

Geniusze na relaksie.

Connie ma czasem trafniejsze przemyślenia rzucane od niechcenia, niż te, które rodzą się w bólach po długich przemyśleniach. To talent! Chodzący talent i skarbnica wiedzy płynącej ze swobodnego przepływu myśli i bodźców przez połączenia nerwowe w mózgu.

Przecież o grawitacji też wiemy dlatego, że Newton w pełnej relaksu chwili dostał jabłkiem w głowę. No, czy w cośtam innego, albo w ogóle nie dostał - czy to ma znaczenie? Zasadniczo relaks i odprężenie działa na mózg bardzo twórczo! Popatrzcie na to, kiedy tworzą się najbardziej kolorowe i fantazyjne sny - kiedy śpimy bez stresu!

Człowiek zestresowany ma czarne i pochmurne sny, często coś go goni, dusi, topi, czasami też spada. Kiedy natomiast jesteśmy odprężeni nasz mózg - z braku błędów 404, errorów i problemów z aktualizacją - tworzy ideowe fraktale. Myśl rodzi myśl. Dlatego w snach tak często się transformujemy w coś innego, zmieniają się miejsca, okoliczności i postaci. Nic nas nie ogranicza.

Też na jawie w pełni relaksu człowieka nic nie ogranicza i dlatego prace magisterskie, inżynierskie powinniśmy pisać latem leżąc pod jabłonią. Żartuję, ale mój długi i nudny wstęp będzie zalążkiem do dialogu mojego i Connie, który miał miejsce kilka dni temu, kiedy po bardzo owocnym spotkaniu niespiesznie wracałyśmy spacerkiem do mieszkania. Dialog był rozciągnięty w czasie, ponieważ jadłyśmy lody, ale też upalna pogoda skłaniała do słodkiego lenistwa, w którym nawet mówienie jest sporym wysiłkiem. Po prostu raczyłyśmy się chwilą, mijając wielu ludzi pędzących wte i wewte.

Connie: Wiesz co... Mamy teraz taką modę, że czasem jak kogoś mijam, to się zastanawiam, czy to bezdomny, czy to taka stylizacja.
Gufo: [Po chwili śmiechu.] Mogę Cię zacytować na Fkaszu?
Connie: Ale napiszesz, że to ja powiedziałam, tak?
Gufo: No oczywiście.
Connie: A może lepiej nie...Żeby mnie nikt nie zidentyfikował.
Gufo: Nie, spokojnie - używam dla wszystkich, których cytuję pseudonimów.
Connie: Dla mnie jaki masz?
Gufo: Zaraz sobie przypomnę...
Connie: Ale byłam już bohaterką jakiejś historii?
Gufo: Nie, na razie masz tylko pseudonim... Myślę...
[Po jakimś czasie.]
Connie: Tu jest taki dziwny zapach...
Gufo: Wiem! Connie!
Connie: Koni? Zapach Koni, tutaj?

Pod koniec ogólnej radości z tego sytuacyjnego przejęzyczenia zaczęłam się zastanawiać, czy nie zmienić pseudonimu jej... ale Connie to piękne, włoskie imię! Nawet jeśli po Polsku brzmi tak... zwierzęco. No zostajemy w kontekście - Gufo (sowa), Yagi (koza), Connie (konie!). Stefcia i Vito - do zmiany?

Miłego weekendu!
Klik!

Nadgorliwosc, kujonstwo i podlizusostwo.

Na mojej "to-do" liście pojawiają się czasem zapiski, których nie jestem w stanie odtworzyć. tak, jak zauważony niedawno "Zrobić post na Fkasz o temacie "nadgorliwość, kujoństwo i podlizusostwo". Mhm. Okej, Gufo - tylko co ty do cholery chciałaś przez to powiedzieć? Otwieram Cię, mózgu, a tam szaleje huragan Katrina i nic konkretnego się nie krystalizuje...Ech. Takie to jest życie ze swoim własnym mózgiem.

Z braku laku więc postanowiłam nadrobić zaległości z zapisków z mojego Death Note. Mam taki piękny, czarny notes, w którym zapisuję tylko takie rzeczy, które powinny być nieśmiertelne, przez wzgląd na swój walor kulturowy i spuściznę, jaką stanowią. Oto i jedna z nich.
Bohaterowie: Stefcia i Gufo. Rzecz się dzieje jakieś dwa miesiące temu.

Gufo: Nic. Ani grama nie schudłam. Na początku diety szybko traciłam na wadze, a teraz wskazówka stanęła i ani drgnie już trzeci tydzień.
Stefcia: Może Ci się okres zbliża?
Gufo: Tak, w ogóle mam wrażenie, że któryś przegapiłam cykl na tej diecie, bo według moich obliczeń mam dziś czterdziesty piaty dzień cyklu...
Stefcia: ... Łoł.
Gufo: Tak, ale waga i tak powinna ruszyć. Jak dwa lata temu byłam na Dunkanie, to im mniej jadłam, tym bardziej tyłam po dwóch miesiącach diety. Boję się, że tym razem będzie tak samo - jestem w drugim miesiącu diety i spotykam ścianę... Jak to możliwe, że potrzebuję każdego dnia do życia 2500kcal a jem 1500kcal i nie chudnę? Według matematyki mam każdego dnia deficyt tysiąc kalorii, a Dżaba* się trzyma!
Stefcia: ...Może Twój organizm czerpie energię z kosmosu? [Po chwili powagi] Przebywasz ostatnio dużo w miejscach o piramidoidalnych kształtach?

Stefcia zawsze wie, jak rozbroić sytuację. Nigdy bym nie przypuszczała, że ktoś w potocznej rozmowie użyje słowa "piramidoidalny" z taką gracją! Od tamtej pory wystrzegam się biblioteki SGGW, bo jej czapa jest w kształcie masońskiej piramidy właśnie. Już widzę te nagłówki gazet "Biblioteka SGGW przyczyną tycia studentów". To by wyjaśniało, czemu moim kolegom na studiach brzuch piwny rośnie...

Wczoraj byłam na zakupach. przymierzałam sukienki w różnych rozmiarach i nareszcie mogę powiedzieć, że jestem dumna z siebie. Przestałam patrzeć na moje ciało z pogardą. Przestałam się oceniać jako leniwca, który może być szczupły, tylko mu się nie chce.

Całe swoje nastoletnie nadzieje na schudnięcie odkładałam do wakacji. Zawsze chciałam wrócić po wakacjach tak chuda, żeby wszyscy mnie podziwiali. Próżność - wiem. Ale to był mój cel z dzieciństwa, no co poradzę! gdybym była chuda, może moim celem byłoby zostać animagiem? Każdy ma takie cele, jakie i dzieciństwo.

W każdym wypadku - podejść do chudnięcia miałam wiele, ale teraz na serio mi się udaje. W ciągu trzech i pół miesiąca schudłam prawie dziesięć kilogramów. To bardzo dobry wynik! Czuję się wygrana i nie wyobrażam sobie teraz zrezygnować z tego. Nawet nie mam ochoty na wiele rzeczy do jedzenia, a wręcz zmieniłam totalnie moje potrzeby żywieniowe i nauczyłam się gotować. Nie było to wszystko łatwe, ale opłacało się. Teraz tylko muszę utrzymać ten stan!

Pod każdym względem nie dbam o siebie - a raczej nie dbałam. Postanowiłam sobie, że ten rok, to będzie rok wielkich przemian i dieta to pierwszy (najprostszy) krok. Kolejnym będzie uregulowanie mojego snu - stała godzina spania i wstawania. tyle razy już do tego podchodziłam, że na samą myśl o tym wolałabym kolejne cztery miesiące diety... Po przemyśleniu tematu dochodzę do wniosku, że wszystko jednak dzieje się w głowie. Nie ma takiej zmiany, która wypłynęłaby z ciała, ani determinacji, która nie siedzi w głowie. Dlatego muszę powtarzać sobie każdego dnia, że sen jest podstawą życia każdej sowy.


Baj de łej. Widzę jak z każdej strony atakuje mnie w sieci ogłoszenia o metodach, które zrewolucjonizowały odchudzanie dietetyczne blab, blab, blab. Ha, ha, hah.

Gdyby ktoś mnie posłuchał to też mogłabym zbić kokosy na "cudownej metodzie" - odchudzać się TYLKO pod nadzorem lekarzy i dietetyków, a nie na podstawie wycinku z gazety. 
[Gazety kłamią.]





*Dżaba to robocza nazwa na mój brzuch.
Klik!

"One Piece" tom 21 - łaa-bedzie wybuch!

Miałam być konsekwentna. Miałam pisać albo o tytułach zakończonych, albo rozpoczynających swą chlubną przyszłość w polskim światku wydawniczym. Ale mnie zachciało się inaczej (jak zwykle). Ostatnio dorwałam nowy, już 21 tom mojego ulubionego tasiemca "One Piece" ołówka pana Eiichiro Ody. Po jak zwykle udanej lekturze wzięła mnie ochota na podzielenie się kilkoma spostrzeżeniami. Nie, w kobietą w ciąży nie jestem, ale swoje zachcianki mam i zamierzam je spełniać w miarę możliwości, o. A nuż komuś spodoba się tytuł po wyrwanym z kontekstu opisie? W końcu ja też zainteresowałam się tą mangą, kiedy zaspojlerowano mi wszystkie najlepsze zwroty akcji... No dobrze, aż tak wredna nie jestem.

Piracka saga trwa w najlepsze. Każdy z załogi Słomkowych pognał w swoją uliczkę Alubarny, stolicy piaszczystej wyspy Alabasty, raźno oklepując buźki Wrogów - agentów Baroque Works. Kucharz Sanji serwuje baraninę a'la mouton shot, Nami przewiduje pogodę w iście burzowym stylu, a Zoro znów traci hektolitry krwi, nie przestając przy tym wyglądać epicko. Brzmi to jak nieporadna paplanina, ale cóż robić? Tom 21, "Utopia", obfituje w walki, żarty i mocarne kadry, stanowiąc przy tym esencję "One Piece'a". Wyjątkowo mało w tym tomie gadaniny, niemal wcale nie ma Usoppa, Choppera i Vivi, a głównego bohatera, Luffy'ego, nie uświadczymy nawet na okładce. Cóż to za dziwy i hece niesłychane, przecież zawsze był ci on!

Arc Alabasty powoli zbliża się do kulminacyjnego punktu - Crocodile, główny zły, zamierza podstępem przejąć kraj, zgładzić większość mieszkańców i na dodatek zdobyć jedną z najpotężniejszych broni istniejących na świecie. To ci dopiero gagatek! Choć obrońcy sprawiedliwości radzą sobie nie najgorzej, pokonując podwładnych Crocodile'a, jednak sam szef jest nieuchwytny i niemal niepokonany. Niemal, bo kapitan Słomkowy przeżył ostatnie starcie z nim.

Okładka bardzo mi się podoba, a będzie mi się jeszcze bardziej podobać, kiedy ukaże się tomik 22 - dlaczego? Wyguglujcie. Tłumacz, pan Dybała od niezapomnianego "Fullmetala Alchemista", znów pokazał, że głupawka trzyma wszystkich równo, od bohaterów po wydawnictwo. Diabelski owoc (taki rodzaj czarów w świecie piratów) Mr. 1, prawdziwego koksa jak na standardy chara-designu "One Piece'a", otrzymał godną klepnięcia się w czoło nazwę ciach-ciachowocu. Wyobraziłam sobie, że zamiast zamieniać swoje ręce i nogi w miecze, Mr. 1 zamienia je w ciacha. Omnomnom, i to takie truskawkowe. Nazwy ciosów nie są wcale gorsze - można wybierać i przebierać między "ob-ciachowymi pazurami", "rozwałką w częś-ciach" czy "spiralą w łok-ciach". Lepszy od tych wszystkich nazw jest już tylko atak Mr. 2 pod tytułem "transwestyckie pięśczoty". Jeśli nie piliście, to się napijcie, a jeśli nigdy nie natknęliście się na "One Piece'a", to zacznijcie. Tomik jest naprawdę udany i chyba jeden z lepszych pod względem tempa akcji. Nie mogę też powiedzieć, że te wszystkie jajcarskie nazwy mnie nie bawią. Bawią, bo o to właśnie tu chodzi! Jednocześnie gdzieś klimat pół-śmiesznych, pół-poważnych walk się posypał. Kiedy wybitnie poważny przeciwnik jak Mr. 1 zaczyna walić takimi kwiatkami... to ja już nie wiem, gdzie oczyska podziać.

A na koniec dodatek specjalny czyli co sprawiło, że zaczęłam przygodę z "One Piecem". Uwaga na spojlery i genialną muzykę z "Piratów z Karaibów".

 

Ahoj, piracka załogo! Do zobaczenia za miesiąc!
Klik!

"Igrzyska smierci" - niebezpieczna seria zdarzen

Rozmyślałam nad pisaniem recenzji? A więc będzie recenzja! Jeszcze nie mangi, bo żaden ciekawy tytuł się nie kończy ani nie zaczyna (żebym mogła mieć jakieś ambitne przemyślenia), ale będzie coś o pewnej serii. O, tak odważnie zacznę, nie od pojedynczej książki, a od trzech naraz.

Trylogię pani Collins zaczęłam około dwa miesiące temu. Nie powiem, ile mi się kniżki kurzyły na półce... hm, coś od roku chyba... w każdym razie głód powieści przygodowej zajrzał biednej kozie w paszczę. Kozy nie wybrzydzają w celulozie, więc chwyciłam pierwszą część w zęby i poddałam dogłębnej obróbce. Inteligenckiej, żeby nie było. Potem przyszedł czas na drugą, a tydzień temu na trzecią część, dawkowaną w weekendy spędzane w domowych pieleszach. Po premierze filmu wszyscy się "Igrzyskami śmierci" jarali, ja jednak święcę zasadę, że książka jest zawsze lepsza od adaptacji, więc później popsuję sobie nerwy aktorami i spojrzałam, co autorka miała pierwotnie na myśli. Trochę się zeszło, ale zyskałam na obiektywizmie.

Yagi książek w połowie nie przerywa, zwłaszcza takich, które są jej osobistą własnością, ale od początku irytował mnie sposób narracji, którą wybrała pani Collins. Pierwszoosobowy narrator, którym jest nastolatka? Uchowaj kozi boże, brzmi strasznie, ale nie było aż tak źle. Po prostu ironicznie podchodziłam do scen, w których Katniss, główna bohaterka, zaczyna mieć problemy emocjonalne z dwoma przystojniakami, którzy zabiegają o jej względy. Problem w tym, że Katniss zbyt późno budzi się z nastoletniej fazy dziewiczego "niekumania bazy", zbyt późno przestaje wywoływać u mnie oczopląsu (bywał ci on raz na ruski rok, ale jednak bywał) i w efekcie dostajemy BAD END rodem z dżapońskich gier fabularnych. Ta, tak jakby udział w konkursie, w którym musisz poćwiartować dwudziestkę trójkę dzieciaków i samemu nie dać się poćwiartować był wesołą przygodą. Autorka od początku do końca konsekwentnie przedstawia ponurą wizję Panem, kraju przyszłości i zniewolonych dystryktów, gdzie nawet walka, poświęcenie czy zwycięstwo jest często "nagrodą" gorszą niż przegrana i śmierć. To, że Katniss jest trochę ograniczona na tle uczuciowym oczywiście ma swoje uzasadnienie, ale trudnej się pogodzić z tą częścią jej psychiki, gdy ma się porównanie do własnych miłosnych perypetii. Do cierpienia, ubóstwa czy utraty najbliższych często porównania nie mamy, dlatego seria jest tak wstrząsająca i wciągająca.

"Igrzyska śmierci" i "W pierścieniu ognia" były książkami bardzo dobrymi, ale to "Kosogłos" sprawił coś, czego chyba dotąd żadna książka przeze mnie przeczytana nie sprawiła - miałam wrażenie, że zakończenie jest idealne. Nie wesołe, nie szczęśliwe, ale dobre, logiczne i satysfakcjonujące dla myślącego czytelnika. Po przeczytaniu przypomniałam sobie zakończenia, jakie zaserwował Sapkowski w "Wiedźminie" oraz "Trylogii husyckiej"; tam autorowi w ciągu ostatnich dwudziestu stron przypominało się, że cała kompania głównego bohatera wciąż żyje, więc dekapitował każdego po kolei w naprędce skleconych, uberpoważnych walkach. W trylogii "Mrocznych materii" Pullman na siłę starał się zrobić słodko-gorzkie zakończenie, ale miałam nieodparte wrażenie, że to autor z góry wymyślił zakończenie dla bohaterów, a nie bohaterowie stworzyli je sami. W "Kosogłosie" tak nie jest. Wkraczamy w najważniejszy etap walki, zatem naturalnym jest, że zgonów ważniejszych osób doświadczymy więcej, ale są one rozłożone i uzasadnione. Żaden bohater nie jest bezpieczny, zwroty akcji, serwowane pod koniec każdego rozdziału, wybijają oczy na orbitę Jowisza, ale jednocześnie wszystko jest dozwolone i w granicach ustalonych zasad. To jest wojna, wojna okrutna i bezlitosna, ale jednocześnie prawdziwa, prawdziwsza przez to, że zostawiła trwałe blizny w psychice bohaterów nawet po epilogu.

Jestem niezwykle usatysfakcjonowana tą serią. Polecam ją każdemu, kto lubi trzymające w napięciu powieści przygodowe, które nieco bardziej niż bardzo odbiegają od schematów. Jestem też ogromnie ciekawa, co stworzą filmowcy - zapowiedziana jest już część "W pierścieniu ognia", ale na "Kosogłosa" trzeba będzie dać ograniczenie 18+. Albo ogrom cenzury i zmian, czego osobiście nikomu nie życzę.
Klik!

Promocja w Lidlu!

 Scenka rodzajowa: Okolice ulicy Grójeckiej.
Gufo tramwajem przedziera się przez BigCity. Pierwsza nasza bohaterka wsiadła jeszcze przede mną i ewidentnie nerwowo rozglądała się po wszystkich miejscach siedzących. Które wybrać, które się zwolni, wydawały się szeptać jej rozbiegane oczy. Robocze imię - Violetta, kategoria wiekowa 60+. Atrybuty: siwe włosy skrupulatnie nawinięte na wałki zeszłej nocy, okulary z dodatnią ilością dioptrii, przez co jej oczy pomalowane błękitnym cieniem i czarnym tuszem wydalą się być powiększone dwa razy, długie i ciepłe palto oraz trzy torby pościeli, których bohaterka skrzętnie pilnuje. Kiedy tylko zwolniło się miejsce przy oknie tramwaju i przodem do kierunku ruchu, Violetta jednym sprawnym skokiem przetarabaniła siebie i wszystkie tobołki na wypatrzone miejsce, po czym niespiesznie wyjęła z jednej z toreb z pościelą gazetę typu "Fakt" i po woli uspokajając oddech po udanym polowaniu na siedzenie, zagłębiła się w lekturze artykułu "Moja żona to sekswizjonerka". Violetta to typ babci-elegantki, która chodzi do fryzjera częściej niż Gufo, ma zawsze zrobiony makijaż i umalowane paznokcie.
Druga bohaterka wsiadła dopiero dwa przystanki po Gufo, ale od razu zajęła zwolnione miejsce naprzeciw Violetty, której torby przykuły uwagę wszystkich, przez swoją przytłaczającą objętość. Wydawałoby się, że druga bohaterka będzie łypała złowrogo, ponieważ w takim tłoku toreb nóg wyprostować nie idzie, ale jednak kobieta spoglądała jedynie z ciekawością na ogromne pakunki. Robocze imię bohaterki numer dwa to Węgierka, przez wzgląd na jej śliwkową kurtkę, choć jestem pewna, że kobieta była polką. Kategoria wiekowa Węgierki prawdopodobnie 45+, na nogach zupełnie niezgrane z fioletową kurtką pomarańczowe adidaski, na nogach jeszcze bardziej rzucające się w oczy spodnie moro i już Gufo miała ją wrzucić do wora z ludźmi ubierającymi się na wyprzedażach, kiedy na twarzy Węgierki błysnęło gdzieś koło skroni logo bardzo znanej Gufo firmy. Tak, Węgierka miała takie okulary, na które Gufo w tym życiu sobie pozwolić nie będzie mogła, więc raczej wpakujemy ją do grupy nowobogackiej.
To nie torby z pościelą były przyczyną mojego podsłuchu, ani nawet nagłówek ze słowem "sekswizjonerka", ale właśnie Węgierka, której status społeczny wynikający z logo na okularach, butach i torebce tak bardzo kłócił się z pierwszym wrażeniem, jakie robiła kosmicznym połączeniem pomarańczu, zieleni moro i fioletu. Koniec końców Violetta swoim czujnym okiem nie mogła przegapić ciekawskiego wzroku Węgierki na swoich trzech torbach, więc przesłodzonym głosem rozpoczęła rozmowę.

- Przepraszam, czy moje torby Pani nie przeszkadzają? - spytała udając zaniepokojenie i troskę, choć jej mowa ciała przesyłała komunikat "co się gapisz na moje torby, babsztylu!?".
- Ależ skąd! Zastanawiam się, co Pani tak wiezie w tych torbach... - Z kolei Węgierka była w zupełności szczera w swojej ciekawości, choć na pierwszy rzut oka widać było, że Violetta wiezie pościel. To trochę zbiło Violettę z tropu, ponieważ nagle poczuła się interesująca!
- A, wie Pani, tam na rogu w Lidlu widziałam wczoraj, że sprzedają pościele...
- Tam na rogu?
-Tak, tam przy tej restauracji jest ten duży sklep...
- Przy Lidlu?
- Tak, to właśnie w Lidlu...
- W Lidlu sprzedają pościele?
- No też się zdziwiłam, ale jak zobaczyłam, że to antyalergiczna, a jest jeszcze inny rodzaj dla dzieci, to wczoraj już sobie postanowiłam, że kupię, skoro tak niedrogo, a moje pościele już takie zniszczone  zawsze dobrze nową pościel mieć...
- Własnie, a mogę zobaczyć? - Węgierka była chłonna na każde słowo Violetty jak gąbka, zafascynowana pościelą z Lidla, którą, gdyby tylko mogła, kupiłaby prawdopodobnie od razu. Wyciągnęła rękę w stronę toreb Violetty, żeby pomacać przez grubą folię cudowną miękkość i antyalergiczność. Nie mam pojęcia, co poczuła, ale pokiwała głową ze znawstwem i zaczęła wzdychać do tej torby jak Gufo do swojej pierwszej miłości w gimnazjum. Violetta odłożyła gazetę i umościła się w siedzeniu na dobre, wypięła dumnie niemałą pierś, poprawiła włosy i zadowolona z siebie zaczęła opowiadać o zaletach tejże cudownej pościeli  którą wypatrzyła i zakupiła. Widać było jej zachwyconą minę, która wynikała z tego, że stała się gospodarną bohaterką tramwaju, która jest jedyną posiadaczką trzech tanich i dobrych pościeli. (Antyalergicznych!) Zaczęłam się zastanawiać, czy nie mam przypadkiem wystarczająco dużo czasu, żeby pośledzić Węgierkę, która niestety musiała wysiadać już na kolejnym przystanku, czy przypadkiem nie wraca do Lidla kupić pościeli, ale (zanim ten szalony pomysł przebił się z mózgu do mięśni) naprzeciwko Violetty, na miejscu po Węgierce usiadła pani w siwym bereciku z antenką i lilowym paltem do samej ziemi. Pani Lilka miała prawdopodobnie 60 lat i farbowane na fioletowo włosy. Zaczęła się z ciekawością przyglądać torbom wokół niej, które stanowiły fortecę wokół Violetty. Violetta była jednak kobietą nabitą, tymczasem Lilka to typowa filigranowa babcia, która niemalże ze strachem popatrzyła na chwiejące się przy hamowaniu pakunki.
- Nie przeszkadzają Pani moje torby? - zagadnęła Violetta, która jeszcze nie zdążyła wyciągnąć swojej gazety.
- Nie, wie Pani, tylko się zastanawiam, gdzie Pani kupiła taką ładna pościel? - Filigranowa kobieta uśmiechnęła się promiennie, a Violetta umościła się w siedzeniu na dobre, wypięła dumnie niemałą pierś, poprawiła włosy i zadowolona z siebie zaczęła opowiadać.
- A, wie Pani, tam na rogu w Lidlu widziałam wczoraj, że sprzedają pościele...