Klik!

O Hamerykańskich naukowcach i podmiotach je promujących.

Obejrzałam Czarodzieja Czasu i stąd też ten post.

To filmik (podlinkowuję na dnie postu, jeśli Wam nie żal 5 minut z życia), który pokazuje CAŁĄ PRAWDĘ. NAGĄ prawdę, która ISTOTNIE  wpłynie na Twoje życie. Tak, TWOJE życie.

Znacie te filmiki z YT ludzi, które promują jakieś specjalne techniki motywacji, książki, filmy lub inne bzdury robione w tak „natchniony” sposób, że przez pierwsze 50% filmiku mówi się o tym, jakie wielkie rzeczy w tym filmiku się będą działy? Potem przez 10% zdradza się TO COŚ, następnie przez 10% to udowadnia i przez pozostałe 30% podkreśla, jak bardzo to ma wpływ, na TWOJE życie. Ja bardzo lubię te filmiki. Zawsze lepsze to do pośmiania, niż jakiś denny suchar.

Ten filmik mnie jednak pozytywnie zainspirował do pewnej refleksji, dlatego postaram się Wam streścić te cztery cenne minuty w schemacie konspektowym:
1. W filmiku będzie przedstawiony sposób na uwolnienie z życia nawet dwóch godzin na dobę
2. W filmiku dowiemy się o kłamstwie, które się nam wciska
3. Kłamstwem jest to, że trzeba spać 8 godzin dziennie

a.       Przytoczenie źródła tej tezy – wynika badania hamerykańskich naukowców
b.      Pokazanie, że wnioski z badania były bez sensu
c.       Przytoczenie innej tezy – również badań hamerykańskich naukowców, że kto śpi mniej żyje dłużej
d.      Zastąpienie jednej tezy drugą

4.  Podkreślenie jak ważna była to informacja dla Twojego życia
5. Promocja książki, która zawiera więcej podobnych cennych informacji.


Cała konstrukcja typowa, jak już mówiłam, dla tego rodzaju filmików, ale popatrzcie na punkt trzeci! Czy tylko mi się wydaje, że autor zastąpił/podważył hamerykańskich naukowców w jednym miejscu, by poprzeć ich w drugim?  Tak, oburzony obserwatorze, TO SĄ RÓŻNI naukowcy, zgadzam się. Ale czy obydwa badania nie są siebie warte?

BADANIE PIERWSZE
Zamykamy kilkadziesiąt osób w izolowanych pomieszczeniach, gdzie nie mają oni poczucia dnia/nocy i w ogóle czasu i patrzymy, ile śpią. Po jakimś czasie okazuje się, że czas snu większości osób unormował się na poziomie ośmiu godzin. Wnioski: ludzie potrzebują ośmiu godzin snu, bo to naturalne.

Primo: NIE ZGADZAM SIĘ z tym, że to, co robi człowiek w izolowanym pomieszczeniu wiedząc, że jest badanym, może w jakikolwiek sposób NATURALNE. Secundo: NIE ZGADZAM SIĘ z tym, że to, co robi pięćdziesiąt osób w pełnej dowolności ma być wyznacznikiem zdrowia dla całej ludzkości. (Tu znakomity przykład podaje autor filmiku – czy gdyby to doświadczenie powtórzyć dla jedzenia słodyczy, to lekarze kazaliby nam jeść słodycze w takich ilościach, jak tamci ludzie?) JEDNAK przyznaję, że to interesujące że u większości obserwowanych ten czas snu unormował się w okolicach ośmiu godzin. To ciekawe, ale wnioski z badania są zbyt daleko idące.

BADANIE DRUGIE
Ponad MILION osób przebadanych/zankietowanych z Hameryki wzięło udział w tworzeniu statystyki odpowiadającej na pytania – jak ma się długość snu do długości życia. Wnioski były „szukojące” (sorry, ironia to me drugie imię), ponieważ okazało się, że osoby śpiące 6-7 godzin dziennie żyją najdłużej.
Primo: Badania NIE UWZGLĘDNIAŁO wielu aspektów np. tego, że ludzie śpiący dłużej zwykle mają problemy ze snem i jest on mało efektywny, a osoby regularnie śpiące krócej (bo np. tego wymaga ich tryb życia) wyrabiają sobie sen głęboki i dzięki temu szybciej regenerują się w krótszym czasie. (Jest to przykład, a nie generalizacja.) Secundo: Badania na temat śmierci zawsze mnie bawią – przepraszam, ile godzin na dobę spał denat?  Pani córeczka ma 8 lat i śpi 10 godzin dziennie? Hm, z moich badań wynika, że umrze za 13 lat!

Podsumowując, Gufo nie wierzy bezrefleksyjnie w żadne badania hamerykańskich naukowców. Myślę, że jesteśmy w stanie udowodnić wszystko, tylko trzeba przeprowadzić badania w odpowiedni sposób. Tak samo uważam też, że indywidualne cechy jednostki, SZCZEGÓLNIE DLA SPRAW ZDROWIA, powinny mieć kluczowe znacznie w podejmowaniu decyzji o naszym życiu. Np. nie ma jednej i skutecznej diety dla każdego – każdy powinien iść na konsultacje do dietetyka i lekarza, pokazać mu swój tryb życia, swoje błędy żywieniowe i pracować z nim, by osiągnąć swój cel – zdrowe ciało. Zdrowe, nie chude.

Jednak, mimo całego bulwersu i rozbawienia, nadal uważam, że cała przygoda z Czarodziejem Czasu i googlowaniem wszystkich badań na temat snu i potrzeb człowieka na sen było bardzo cenną utratą dwóch godzin!  Po pierwsze, dowiedziałam się, że (według badań hamerykańskich naukowców, hihi) branie tabletek nasennych statystycznie zwiększa szansę śmierci jak wypalanie jednego papierosa dziennie. Po drugie, że pierwsza teza o ośmiogodzinnym śnie wypłynęła od – tadam – socjalistów. No wiecie, osiem godzin snu, osiem godzin pracy i osiem godzin rozrywki.

Ciekawa jestem w szczególności co Stefaniątko myśli na ten temat? Ja optowałabym przy opcji 7-6 godzinnego snu dla Gufo, ale Gufo jest sową, więc co ja tam wiem…  Yagi ma bardzo lekki sen więc pewnie też potrzebuje spać dłużej? 

Cierpiąca na bezsenność,

Gufo
PS Miałam wczoraj wrzucić post, ale byłam na Nocnym Maratonie Filmowym z Władcą Pierścieni. Znaczy z Vito. Znowu. I nawet na 15 minut nie zmrużyłam oka... Niesamowite. Potem wróciłam do mieszkania (Którędy do Mordoru?), położyłam się spać i... nie mogłam zasnąć. 
PPS Kolejny mój post będzie o problemach z zasypianiem, bo szukając danych do tego posta spotkałam milion poradników "jak zasnąć" i zamierzam skomentować pierwszy milion sposobów. :)






Klik!

Podsumowanie - sezon lato 2013

Nie samą polską telewizją człowiek żyje, a ta japońska co trzy miesiące oferuje ramówkę ciekawszą niż wszystkie rodzime stacje razem wzięte przez kilka lat. Dość już doku-soapów, dość rozgotowanych telenowel, dość tanich sensacji!
Napisanie podsumowania najnowszych anime raz na kwartał chyba nie będzie mnie specjalnie boleć, więc zacznę od zaraz. Radość moja jest tym większa, bo tegoroczne lato było wyjątkowo hojne w dobre i bardzo dobre produkcje. Na bieżąco oglądałam ich aż dwanaście (co prawda tylko w pewnym momencie, bo coś w trakcie odpadło w starciu z silną konkurencją, ale dane i tak są imponujące). W podsumowaniu znajdą się także serie, które zaczęły się na wiosnę, ale trwały przez dwa sezony.

Blood Lad - wampiry i spółka
10-odcinkowa seria będąca zwariowaną mieszanką komedii, parodii, fantasy i ociupinki akcji. Wampir o gustownym, odpowiednio mrocznym imieniu Staz Blood jest szefem jednej z wielu dzielnic w Piekle. Któregoś dnia członkowie jego bandy dają mu znać, że na ich terytorium znaleźli ludzką dziewczynę. I to nie byle jaką! To Japonka z dziada pradziada! Staz, który kicha na swój wampirzy rodowód, ma niezdrowe wręcz ciągoty do wszystkiego co wyszło spod ręki skośnookich geniuszy, przez co nie może przegapić takiej okazji. Podczas spotkania okazuje się jednak, że nastoletnia Fuyumi budzi w naszym głównym bohaterze coś więcej niż fascynację do gier na Pegazusa i "Dragon Balla"... A to tylko początek poplątanych problemów. Spodziewałam się czegoś bardziej wybuchowego i rozśmieszającego do łez, ale "Blood Lad" wcale nie było nudnym anime. Seria jest krótka i do chapsnięcia na raz, poza tym znakomitą większość bohaterów po prostu nie da się nie lubić, a fabuła przyjemnie pędzi do przodu. Opening łatwo wpadł mi w ucho, kreska była przyzwoita, muzyki jednak niemal nie słyszałam. Jeśli chodzi o parodię innych anime, to z zadania o wiele lepiej wywiązało się "Bimbougami ga!". Zakończenie anime zostawiło widza w lesie, ale można mieć dzięki temu nadzieję, że w przyszłości pojawi się drugi sezon. Z chęcią go obejrzę.
Ocena: 6/10

Czas na mizianie Fuyumi!

Danganronpa: Kibou no Gakuen to Zetsubou no Koukousei - The Animation (roboczo Danganronpa) - gdzie dwóch się zabija, tam korzysta... misiek
Jakże trudna jest to w ocenieniu seria... 13-odcinkowe anime po pierwszym epizodzie wywarło na mnie maksymalnie złe wrażenie. W Akademii Kibougamine, szkole znanej z edukowania wyłącznie najwybitniejszych dzieciaków w Japonii, zostaje uwięziona piętnastka świeżo upieczonych licealistów. Okna zasłonięte są grubymi stalowymi płytami, drzwi wyjściowych ani widu, ani słychu, a komórki wszystkich szlag gdzieś trafił. Sytuacja wpada z deszczu pod rynnę, gdy przed bohaterami pojawia się misiek nakazujący się nazywać Monokumą, szacownym dyrektorem tej placówki. Aby ukończyć naukę w Akademii i wyjść na zewnątrz muszą... kogoś zabić i nie zostać przyłapanym. Jako że jedynymi zamkniętymi w budynku ludźmi jest wspomniana piętnastka świeżo poznanych licealistów, wybór wydaje się być ograniczony.
Design postaci oraz miejscówki przyprawił mnie na samym początku o ból głowy. Dziwniej się po prostu nie dało. Samego miśka zamiast się bać, miałam ochotę załatwić z prawego kapciowego. Myślałam, że nie dam rady, ale sporo osób tak zachwalało grę, na podstawie której zrobiono anime, że przemogłam się do drugiego odcinka. Potem poszło zdecydowanie szybciej. Anime podzielono w dwuodcinkowe sprawy; w jednym oglądaliśmy "zwykłe" życie licealistów, następnie padał trup i przeprowadzano dochodzenie. W drugim następował Class Trial - sąd, w trakcie którego żywi debatowali nad znalezionymi poszlakami i typowali sprawcę. Widz z chęcią wysilał mózgownicę, chcąc poznać sprawcę przed błądzącymi we mgle bohaterami, którzy mimo dziwnych facjat ostatecznie okazali się całkiem ciekawi. Co jednak sprawiło, że niesamowicie trudno ocenić mi serię jest to, że w jej połowie zdenerwowana na coraz bardziej okrojony materiał w anime sięgnęłam po let's play z gry (właściwie to prawie visual novel, gra, która jest obrazkową powieścią). Trzydzieści godzin oglądania po angielsku. Do dziś nie wiem, jak to zrobiłam. Ale wiecie co? Warto było, zdecydowanie warto było. Pierwowzór jest miodzio, mimo że o wiele bardziej statyczny od anime. Zakończenie zlasowało mózgownicę aż miło, ale było logiczne i gracz (nie, nie widz, anime było zbyt okrojone) na podstawie garści poszlak mógł wpaść na nie wcześniej. Gorąco polecam zarówno opening i ending z anime, jak i soundtrack z gry. Samo anime jest dobre, ale przy porównaniu z oryginałem wymięka i gdybym mogła, grę postawiłabym na drugim miejscu za Tytanami w tym sezonie. Nigdy wcześniej nie oglądałam/grałam w żadną japońską grę, ale od dziś chyba to zmienię. A tymczasem oglądam "Danganronpę 2", niah, niah.
Ocena: 7/10

Monokuma uskutecznia hawajski taniec radości.

Fate/kaleid liner Prisma Illya - Czarodziejka z Nasuwersum
Kolejne 10-odcinkowe anime z sezonu letniego. Illyasviel von Einzbern, zupełnie zwyczajna japońska dziewczynka zostaje w trakcie kąpieli zaatakowana przez magiczne berło, Ruby. Różdżka przed chwilą pokłóciła się ze swoją właścicielką, Rin, i postanowiła, że poszuka sobie nowego Mastera, który pomoże jej zebrać Class Card - karty, w których zaklęte są dusze mistycznych bohaterów. Illya jest sceptycznie nastawiona do pomysłu, ponieważ naoglądała się odpowiednio dużo anime o magicznych dziewczynkach i wie, czym ten fach pachnie (a pachnie zwykle kłopotami). Ostatecznie jednak daje się przekonać/nabrać Ruby i zostaje wciągnięta w magiczną przygodę. Okazuje się przy okazji, że nie jest wcale jedyną czarodziejką, a historia nie mogłaby się zaliczać do porządnego mahou shoujo, gdyby nie tajemnicza, utalentowana dziewczynka z wymiany, która trafia do tej samej klasy co Illya.
Illyasviel von Einzbern - nie, to zdecydowanie nie jest imię zwyczajnej japońskiej dziewczynki! Tak naprawdę jednak nie mamy tu do czynienia z niczym normalnym. Jeśli ktoś oglądał wcześniej takie serie jak "Fate/stay night" czy "Fate/Zero", to jest to dla niego seria wręcz obowiązkowa, a radocha z oglądania jest tym większa, że jest to swoista parodia w alternatywnej rzeczywistości tychże anime. Ogólnie wszystkie serie z "Fate" należą do rozbudowanego świata Nasuwersum (od twórcy pierwowzorów-gier, Nasu), w których toczone są wojny o Świętego Grala, istnieje magia, wampiry czy homunkulusy. Dla tych, którzy poprzednich, świetnych serii nie znają, "Fate/kaleid" to niezła zabawa pod znakiem magicznych dziewczynek jak "Sailor Moon", "Madoka" czy "Nanoha". Ja się bawiłam nieźle. Studio Silver Link, mimo bycia stosunkowo młodym i posiadającym na swoim koncie zaledwie kilka produkcji, zapewniło niezłą rozrywkę. Opening był cacy, ending niestety przewijałam. Na szczególną pochwałę zasługuje tutaj odcinek szósty ze świetną animacją walki Illyi z Alter Saber. Muah, to trzeba zobaczyć i bez oglądania całej serii. Jak dla mnie jest to mocna konkurencja z "Shingeki" w starciu o statuetkę najlepszej walki roku. Sountrack również był niezły, choć nie w każdym momencie zdawałam sobie sprawę z jego obecności. Może fabularnie seria nie jest niczym odkrywczym, ale też nie o to w niej chodziło - chodziło o pretekst, aby Illyę i Rin, dwie świetnie znane z Nasuwersum bohaterki ukazać w innym, nieco zabawniejszym, ale również epickim świetle. Ja łykam i będę łykać wszystko, co pochodzi od Type-Moon, studia trzymającego pieczę nad grami z Nasuwersum, więc kolejny, zapowiedziany już sezon obejrzę równie chętnie, jak nie chętniej. Podobno widowiskowych starć ma być jeszcze więcej.
Ocena: 7/10

 Współczesne czarodziejki (z prawej) nie dają sobie w kaszę dmuchać.

Free! - cztery klaty i basen
Yay! Gay party!
12-odcinkowa seria od moe-moe studia KyoAni. Do liceum Iwatobi chodzi trójka przyjaciół - Haruka, Makoto i Nagisa. W dzieciństwie należeli oni do klubu pływackiego, jednak po wyjeździe czwartego z ich paczki do Australii, Rina, przestali pływać. Rin jednak wraca do sąsiadującego liceum Samezuka, a Nagisa mobilizuje kumpli, aby znów założyli klub pływacki. Ponieważ do wodnego tanga zwanego sztafetą potrzeba czworga, wplątują w swój pomysł Reia, skoczka o tyczce, który zachwycił się stylem pływania Haru i również chce tak pięknie pływać. Żeby nie było tak wyłącznie męsko/gejowo, manegarem klubu zostaje siostra dawnego kumpla, śliczna Gou. Niestety, klątwa niezadowolonego Rina krąży nad głowami nowej paczki. Rozwiązanie może być tylko jedno - bitwa o sekundy na basenie!
Z powodu niesamowitej popularności kilkunastosekundowej, niezobowiązującej reklamy o pięciu pływakach postanowiono zrealizować pełnoprawne anime. I tak oto powstało yaoi, które nie jest yaoi, ale who cares. Liczy się głupawka i tona gifów na tumbrlu. Dla przykładu wystarczy główny bohater, Haru. Jemu po prostu odwala na punkcie wody. Non stop nosi na sobie obcisłe pływackie slipy. Widząc kałużę zrywa z siebie koszulę w trybie nał. Wpieprza wyłącznie makrelę. Kiedy ktoś powie "woda", to Haru aportuje się w tym samym miejscu, błyszcząc oczami jak naćpiany rastafarianin. It's a kind of magic, serio. Na początku była tylko głupkowata radocha z wszelkich podtekstów, potem doszło zadowolenie, że przynajmniej połowa bohaterów jest fajna oraz że wreszcie anime o szkolnym klubie (w tym przypadku klub pływacki) faktycznie było o szkolnym klubie (bohaterowie pływają!), a nie o szamaniu ciasteczek. Pozdrawiam studio KyoAni. Na koniec wpadła z wizytą konsternacja, ponieważ drama z Rinem w roli tytułowej kupy się nie trzymała, a jedynie sztucznie napędzała coś, co miało być fabułą. Oh wait, że ja to oglądałam dla fabuły? No chyba nie! Od strony technicznej - muzyka była przyjemniutka i faktycznie było ją słychać. Kreska i animacja są dopieszczone co do najmniejszego muskułu, a nawet bardziej. Dla samej kreski mogę oglądać każdą szmirkę od tego studia, a przecież wytrzymałam "Tamako Market". Tylko sutków pływakom brakowało, ale ponownie... who cares. Były klaty! Były barwne rozpryski wody! Były sparkle! Były gay wibes! Czego chcieć więcej? Nic. No to free!
Ocena: 7/10

Oczekiwania...

 
...i rzeczywistość.

Gin no Saji - żniwka time!
Arakawa-sensei strikes back! Seria 11-odcinkowa, lecz nie martwcie się, już jest zapowiedziany drugi sezon. Hachiken Yugo ma dość swojej rodziny, postanawia więc za poradą jednego z nauczycieli spróbować swych sił w szkole Ezono - niesamowicie rozwiniętej placówce dla wszystkich spragnionych rolniczej wiedzy. Hachiken poszedłby wszędzie, ale szkoła rolnicza posiada całoroczny akademik, który jest dla niego niczym oaza na wzburzonej pustyni życia. Wiejskie życie daje jednak w kość nawet znakomitemu uczniowi. Pobudki o piątej rano i całodzienna, wzmożona praca fizyczna to chyba nie jest coś, na co było przygotowane miejskie chucherko bez marzeń... A może to właśnie Ezono i poznani tam ludzie są upragnionym "kawałkiem podłogi" Hachikena?
Seria jest tak przyjemniusia, że ach!  Dla tych, którzy znają "Fullmetal Alchemist" nazwisko Arakawy będzie reklamą samą w sobie. Innym powiem, że jest to niesamowicie udany miks komedii i okruchów życia, z posypką ciekawostek o rolnictwie i rzeczywistości. Nie ma tu pościgów, wybuchów, nic tu nie wygląda lepiej ani gorzej na tle eksplozji; ta seria po prostu czaruje swą prostotą i pozytywnym przekazem. Kreska jest bardzo sympatyczna, muzyka również, opening i ending są spokojne, lecz nastrajają optymizmem. Mimo prawdziwego oberwania chmury bohaterów każdy otrzymał swoje pięć minut, nawet randomy potrafią wpaść w oko. Z drugiej strony nie ma w "Gin no Saji" jakiejś rozbudowanej fabuły, raczej chodzi o to, że Hachiken odkrywa wady i zalety wiejskiego życia, próbując przy okazji odnaleźć odpowiedź na pytanie "co on chce robić w życiu?". Mimo to seria wcale się nie dłużyła. Więcej, buźka mi się uśmiecha na samo wspomnienie tej serii. A już w grudniu w Polsce wyjdzie pierwszy tom mangi, hip, hip, hurrra! Już niedługo wszyscy odkryją potęgę Wieprzowinki.
Ocena: 9/10

Słodkie świnki są... słodkie!

Kami nomi zo Shiru Sekai: Megami-hen - naprawdę boski harem
Trzeci sezon anime o wiecznie zapatrzonym w PSP, podbijającym bogu. 12-odcinkowa historia przeskakuje pewien materiał mangowy i skupia się na arcu bogiń. Katsuragi Keima, znawca gier randkowych od przysłowiowej podszewki, kontynuuje swoją misję łapania demonów, które poukrywały się w sercach samotnych dziewczyn. Do tego zadania został niekoniecznie z własnej woli powołany dzięki Elsie, uroczej diablicy, będącej jego partnerką i magicznym supportem. W trzecim sezonie Kami-nii-sama nie będzie jednak zwyczajnie rozkochiwać w sobie nowych zbłąkanych duszyczek. Apollo, bogini zamieszkująca serce Kanon, sprawiła, że dziewczyna nie zapomniała swojego "podboju" oraz pocałunku, jakim obdarzył ją Keima gdzieś w pierwszym sezonie. Wyznaje mu ponownie swoje uczucia w czasie lekcji i zawstydzona ucieka ze szkoły. Tuż potem zostaje zaatakowana przez tajemniczą grupę Vindice. Życie Kanon oraz Apollo jest w niebezpieczeństwie. Inna ujawniona bogini, Diana, informuje głównego bohatera, że ocalić jego koleżankę może jedynie odnalezienie pozostałych czterech bogiń, które znajdują się... w sercach podbitych już przez Keimę dziewcząt. Czas jest ograniczony - na ich odszukanie i ponowne rozkochanie ma tylko tydzień.
Kto nie zna mangi w ogóle albo nie oglądał poprzednich dwóch sezonów oraz OVA z podtytułem "Tenri-hen", ten nic nie zrozumie. Z drugiej strony zabawa z "Kami nomi" polega nie na śledzeniu fabuły, ale na zaśmiewania się z przedniej komedii, okraszonej kibicowaniem w rozwoju tej czy innej pary. Seria jest parodią gier randkowych oraz innych, znanych anime. Kolejne cele Keimy są niczym innym jak stereotypami często wykorzystywanymi w różnych produkcjach typu harem. Znajdzie się sportsmenka, przyjaciółka z dzieciństwa, paniusia z bogatego domu, duch, nauczycielka, idolka, koleżanka z klasy, szara myszka i wiele, wiele innych. Mimo to wszystkie "podboje" ogląda się świetnie, bo nie szczędzi się humoru oraz romantycznych momentów. Jak się nie śmiać, kiedy Keima znów uskutecznia swoje mistrzostwo w graniu, informując mamę: "Zaczynają się wakacje, idę grać do swojego pokoju. Zobaczymy się za dwa miesiące." Tak było także tym razem. Kreska i animacja stoją na tym samym, świetnym poziomie. Opening w full wersji ma prawie trzynaście minut i każda jego sekunda jest majstersztykiem. Na dodatek tym razem Keima porzuca na dłużej swój nieodłączny peesiak i z maksymalną powagą skupia się na ratowaniu Kanon. No miodzio na pragnące romantyzmu serducho... Na szczęście jego cele nie dadzą mu się tak łatwo, dlatego komedia mimo całego serious bussines kręcącego się w powietrzu wcale nie idzie w odstawkę. Zdecydowanie warto było obejrzeć i usłyszeć raz jeszcze nieśmiertelne "widzę zakończenie".
Ocena: 8/10

Boski Keima zawstydził nawet bohaterów "Free!" - on pływa i gra na PSP jednocześnie.

Przedstawicielki płci pięknej są równie nieziemskie.

Kamisama no Inai Nichiyoubi - apokaliptyczno-liryczna
Były serie dobre i bardzo dobre, a teraz będzie coś z rodzaju Danganronpy. No nie wiadomo jak to ugryźć. 12-odcinkowe anime znane z poetyckiego tłumaczenia tytułu jako "Niedziela bez Boga", dokładnie z takich wielkich i małych liter. Pewnego dnia Bóg stwierdza, że nie jest zadowolony ze swojego dzieła i pozostawia świat samemu sobie. Niebo i piekło są przepełnione duszami, a ludzie na ziemi nie mogą odtąd umrzeć, więc jako ostatnią łaskę pozostawia ludzkości Grabarzy. Grabarze mają za zadanie chować zmarłych, inaczej ich dusze nadal znajdować będą się w śmiertelnie zranionych bądź chorych ciałach. Główna bohaterka, Ai Astin, jest półkrwi Grabarzem, co stanowi zadziwiający fakt z dwóch powodów - dzieci przestały się rodzić piętnaście lat wcześniej, a sama Ai ma lat dwanaście, poza tym Grabarze nie mogą mieć dzieci. Po śmierci matki Ai jest ona wychowywana wspólnie przez mieszkańców jej rodzinnej wioski. Sielskie życie zmienia się jednak po wizycie tajemniczego osobnika, który podaje się za Humpniego Humberta, zupełnie jak mężczyzna z opowieści matki Ai. Mężczyźna, który miał być ojcem dziewczynki...
Już sama kreacja świata jest na swój sposób obłędna. Jeśli dodać do tego delikatną muzykę, dopieszczoną kreskę oraz nastrojową kolorystykę, jakie zastosowano w serii, to klimat należy podnieść do sześcianu, przy czym klimat jest sporo większy od jedynki. Co więc może tu być nie tak? Wspomniany na początku problem pojawia się przy okazji fabuły. Jest ona po prostu nierówna. Pierwsze dwa odcinki były dość bezsensowne. Owszem, trzeci wyjaśnił i poukładał do odpowiednich przegródek wszystkie niejasności, ale co z tego, kiedy próba zastrzelenia małej dziewczynki o mało co nie doszła do skutku, bo pan Humpnie chciał udawać zarąbistego? Dlaczego od razu nie powiedział Ai co jest nie tak z jej wioską, tylko grał zimnego skurczybyka? Gdyby tylko udawał i chciał wziąć na swoje barki żal dziewczynki, gdyby chciał zatuszować cały tamtejszy bajzel, to byłoby ok, ale on się tylko popisywał! Humpnie wcale nie był dobroduszny, po prostu chodził po świecie i strzelał do ludzi, a przy okazji zdołałby kilka razy załatwić także Ai, gdyby nie pomoc z zewnątrz. Pobudki miał ci on w sumie w porządku, ale wykonanie zwyczajnie leżało. Potem w odcinkach 4-6 mamy świetny arc w Ortus, w odcinkach 7-8 nudny jak flaki z olejem arc szkoły Gola, a potem znów było coraz ciekawiej. Ai ze swoim maksymalnie naiwnym i idealistycznym podejściem do świata także nie ułatwiała oglądania, ale do wprowadzenia zmian zwykle potrzeba takich słodziutkich naiwniaków. Inaczej źli goście się nie nawrócą i takie tam historie. Oprawie całego anime, od strony wizualnej po dźwiękową należą się pieśni pochwalne z mojej strony, ale ze względu na poszatkowaną i nierówną fabułę wzruszałam się trochę wyrywkowo. Niemniej zaręczam, że co trzy odcinki wpychało mnie głębiej w fotel, a szczękę musiałam zbierać szufelką. Może to tylko ja mam więcej uwag niż to anime faktycznie posiada w sobie wad.
Ocena: 7/10

...i po wakacjach...

Servant x Service -  w tym szaleństwie jest robota
13-odcinkowa komedia w urzędniczych klimatach od autorki "Working!". Trójka świeżo upieczonych absolwentów rozpoczyna pracę w urzędzie pomocy obywatelskiej. Główna bohaterka, Yamagami Lucy (imię skrócone) chciała zostać urzędnikiem, ponieważ chce odnaleźć i zemścić się na osobie, która przyjęła od jej rodziców wniosek, na którym zawarli oni dobre dwadzieścia imion. Trudna rodzicielska dola, zdecydować się na jedno imię dla kochanej córeczki, kiedy wszystkie są takie ładne! Tak Yamagami musi znosić katusze wstydu, kiedy musi na jakimś podaniu czy w podpisie zawrzeć swoje pełne miano. Jej koleżanka, Miyoshi, zatrudniła się w urzędzie, ponieważ chciała jak najszybciej rozpocząć pracę i odciąć pępowinę od rodziny. W trakcie studiów Miyoshi jej ojciec symulował ciężką chorobę, byle tylko ściągnąć córkę z powrotem do domu. Hasebe natomiast jest urzędnikiem z dziada pradziada, diabelnie uzdolnionym we wszystkich dziedzinach i równie diabelnie leniwym. Jego drugie imię to "Przerwa"; po drodze nie występuje żadne "Tetmajer". Szalonej urzędniczej paczki dopełniają m.in. bojaźliwy przełożony Ichimiya oraz Chihaya z obsesją na punkcie cosplayu. Seria opowiada o ich codziennych wpadkach, rozmowach i innych perypetiach.
Jeśli plusy tej serii miałyby się kończyć na humorze, to byłby to plusik maleńki jak mróweczka. Oprawa graficzna nie należy do najbardziej szczegółowych, muzyka, poza przefantastycznym openingiem to raczej ubogie tło. Na szczęście tytuł oferuje sobą coś innego, równie sympatycznego - pary i parki! Autorce powiodła się sztuka, która wielu pełnokrwistym romansom się nie udaje. Zamiast mydlanej opery i serii o długości drugiej "Mody na sukces", mamy w "Servant x Service" do czynienia z bardzo przyjemnym rozwojem relacji damsko-męskich. Na początku był chaos w postaci Hasebe-zbieram-numery-wszystkich-kobiet-yay. Potem zaczyna on żartować sobie z Lucy, od której jako jedynej tego numeru komórki jeszcze nie zdobył. Od zgrywania łatwo jednak przejść do zakochania, co nie omija także naszego nonszalanckiego lenia. Lucy jest z początku naiwniarą i zupełnie nie kuma bazy ("jak ktoś może chcieć się umówić z osobą, która ma tak długie imię?"), jednak po pewnym romantycznym oświadczeniu i ona zaczyna czuć szybsze bicie serducha. Ich pocieszne podchody miały jeszcze jedną zaletę - oboje niemal od początku zdawali sobie sprawę, o co drugiej osobie biega. Nie doświadczymy tutaj głupiutkich, ciągnących się przez kilka sezonów szkolnych rozterek typu "och, ręce mi się pocą i nie mogę oderwać od niej/niego oczu... czy to znaczy, że mam grypę?". Bohaterowie są dorośli, wiedzą, czym jest miłość i co najwyżej boją się reakcji tej ukochanej osoby, bo przecież w tym wieku zakochanie jest niemal synonimem ślubu. Na każdą odrobinkę romantyzmu na ekranie reagowałam głośnym "awww" albo chichotem, bo naprawdę mocno kibicowałam Hasebe. Poza główną parką, która w fabule zarysowała się całkiem szybko, pojawią się w późniejszych odcinkach także inne dwójeczki w różnych stadiach rozwoju. Ale o tym cicho sza!
Ocena: 7/10

Haasebe udziela cennej, życiowej rady. Masz ochotę popracować? Usiądź i poczekaj, aż ci przejdzie.

Shingeki no Kyojin - starcie tytanów
Niekwestionowany król ostatnich sezonów, a może i nawet całego roku 2013 pod względem popularności. Trzymam kciuki, aby na pierwszym, 25-odcinkowym sezonie się to nie skończyło. Ludzkość została niemal wytrzebiona w pień przez dziwne, ogromnych rozmiarów stwory - tytanów. Ocaleli ukryli się na terenach otoczonych trzema wielkimi murami. W momencie rozpoczęcia anime, tytani nie zaatakowali ludzi już od dobrych stu lat, zmienia się to jednak bardzo szybko z powodu Kolosalnego Tytana, potwora o wysokości pięćdziesięciu metrów, który kopniakiem robi dziurę w murze Maria. W trakcie ataku chmary pomniejszych tytanów ginie mnóstwo ludzi, w tym matka głównego bohatera, Erena Yeagera. Na własne oczy widząc, jak jest ona pożerana, Eren składa przysięgę, że "wybije tytanów co do jednego". Razem z przyjaciółmi Mikasą i Arminem udaje mu się uciec z piekła i skryć się za drugim murem. Tam wspólnie rozpoczynają trening, aby dołączyć do wojska oraz urzeczywistnić pragnienie zemsty Erena.
Pierwszy odcinek obejrzałam bez przygotowania, dlatego tytanowa jatka zrobiła na mnie niezłe wrażenie. A może właśnie złe wrażenie, ale w zamierzonym znaczeniu. Dzięki kilku spojlerom zasłyszanym na konwencie szybko przerzuciłam się na mangę, wessałam całość w kilka dni i odtąd śledziłam anime świadomie, lecz nie z mniejszym entuzjazmem. Może fabularnie nic mnie nie zaskakiwało, ale przynajmniej rozumiałam wiele zamierzeń autora (chociażby to, skąd w jednej chwili pod murami pojawiał się Kolosalny Tytan). Poza tym kreska w mandze była tak okrutnie brzydka, że oglądając właściwie na nowo odkrywałam niuanse tego tytułu. Co to był za ból, kiedy sobie uświadomię, że niemal przez połowę mangi byłam przekonana, że Ymir to facet - tak bardzo brzydka jest kreska. Zresztą trudno było o pomyłkę? Płaska, brzydka, przystawia się do Christy, no jak nic to facet... A tu figa. Cała sprawa z Kobietą-Tytanem też wyglądała zupełnie inaczej, bo w mandze wszystko jest czarno-białe, a twarze bohaterów potrafiły się zmieniać z kadru na kadr. Przynajmniej zaskoczenie było większe, a to daje +5 do frajdy. Wracając do anime - połączone siły m.in. Production I.G. czy studia Wit odwaliły kawał gigantycznej (hehe) roboty. Chociaż po tumblru krążą gify, gdzie widać z całą stanowczością, jak w dwóch odcinkach wykorzystano tę samą sekwencję animacji walki, to i tak wszystko wyszło cacy. Wiadomo, na początku kasy nie było, dopiero w trakcie popularność "Shingeki" osiągnęła kolosalne (hehe) rozmiary i pieniądze zaczęły płynąć niczym za dotknięciem paluszka Midasa. Skoro już w tym sezonie anime kreska i muzyka, szczególnie muzyka, stały na wysokim (hehe) poziomie, to mam nadzieję, że drugi sezon za rok lub dwa będzie tylko lepszy. A po drodze pojawi się jeszcze film aktorski, więc widać, jak wielki (hehe) na "Shingeki" nastał szał na całym świecie. Historia również należy do całkiem ciekawych i niebanalnych, nietrudno tu o świetne zwroty akcji czy rozsiane to tu, to tam hinty na pewne odpowiedzi. Bo samych pytań jest mnóstwo, na czele z tym "skąd się wzięły tytany", "co znajduje się w piwnicy domu Erena" czy "jak powstały mury". Do tej pory nie zawiodłam się na odpowiedziach i kolejnych zagadkach, więc śmiało mogę zachwalić ten tytuł każdemu, chyba że ten ktoś jest wybitnie wrażliwy na krew czy śmierć. Wtedy musicie trzymać się od tytanów z daleka. Oh, wait... W sumie i tak musicie...
Ocena: 9/10

Nieludzkie zachowanie nie jest wyłącznie domeną tytanów.

Fikołaki są podstawą tamtejszych sztuk walki. 

I to by było chyba na tyle w tym kwartale. Jeśli kogoś zastanowią względnie wysokie noty opisanych przeze mnie tytułów - ja wszystkiego jak leci nie oglądam, dlatego te anime, które zasługiwałyby poniżej 6 po prostu nie tykam (albo nie chce mi się ich oglądać do końca, jak skończyło "Genei..."). Tym razem zdecydowanie miałam co oglądać, ale choć było miło, to wreszcie się skończyło. Obecnie do oglądania z sezonu letniego zostało mi tylko "Monogatari: Second Season", jednak o tym z pewnością będzie następnym razem.

Ahoj!


Klik!

Bohaterka poszukiwana od zaraz

Koza niemota zapadła w sen letni (sen nocy letniej?), ale na szczęście zregenerowała siły po obronie i ocknęła na dobre. Meee...h. I tak bywa. No to bierzemy temacik na rozgrzewkę - wszak zawsze meczała, że najważniejsze to pisać, a że będzie to nudne lub bzdurne, to już są pomniejsze problemiki.

Książki, filmy, seriale, anime, mangi, komiksy... Wszystko, co możemy podpiąć pod ogólnie przyjętą kulturę, posiada niesłychanie ważny element, bez którego byłoby jak schabowy bez ziemniaczków albo dżinsy bez kieszeni. Bohaterowie. Każdy ma swoich ulubionych i znienawidzonych, czy to wśród drugoplanowych, czy tych głównych, po stronie prawości albo po stronie ciasteczkowego mhroku. Cały rozrywkowy biznes stoi na dwóch fundamentach: fabuła i bohaterowie muszą wzbudzać zainteresowanie. No to teraz przygotowałam dla was mały sprawdzianik. Niech czytelniczki tej notki zastanowią się i wyliczą sobie naprędce w myślach dziesięć bohaterek, które lubią. Nie, nie takie, które akceptujecie albo po prostu nie irytują was, ale takie, z którymi naprawdę chciałybyście się spotkać i na ten przykład pogadać w kawiarni przy szarlotce. Uprzedzam, może być trudno. Ja po dwustu seriach anime byłam w stanie znaleźć pięć takich maksymalnie ulubionych bohaterek, ale i to tylko dlatego, że posiłkowałam się listą tytułów.

Dlaczego tylko bohaterki? Przyjęłam, że jest to problem do cna kobiecy, bo będąc nieco obeznana w fandomie mangi i anime uważam, że panowie umieliby sprawnie wymienić kilkanaście fajnych bohaterek, ale i z ciekawymi bohaterami nie byłoby trudności. Czyżby dziewczyny były zawistne o własną płeć nawet jeśli idzie o rozrywkę? Może to wojna jajników? A może to autorzy i autorki stosują wyrafinowaną formę dyskryminacji kobiet?


Weźmy najbardziej standardowy przykład, który będzie bliski znacznej części publiki. Harry Potter. Mimo odgrzewania tematu milion razy (współczuję tej metaforycznej mikrofalówce do odgrzewania kotletów-tematów) znajdzie się wiele osób, które lubią głównego bohatera. Hm... Albo głównego bohatera w zestawie z Draco, Snapem czy innym "uczuciowo niewyżytym" znajomym, że tak to ujmę. Ach, mniejsza z tym. Skoro już kochana nieumyta poczwara wyszła na światło dzienne, to chyba nie muszę nikomu udowadniać, że Snape posiada tylu fanów (czy raczej popleczników), że Czarny Pan i Potter byliby zawstydzeni liczebnością swoich własnych armii.


Niektórzy lubią Lupina, niektórzy Syriusza, niektórzy bliźniaków, niektórzy Hagrida, niektórzy Dumbledore'a, niektórzy Filcha, niektórzy lubią wszelkie konfiguracje z wyżej wymienionymi postaciami, jednak w całej tej gmatwaninie chodzi o to, że Rowling zalała nas potokiem męskich bohaterów, wśród których każda potwora znajdzie swego amatora. Nawiasem mówiąc to o tym potworze to było w stosunku do postaci. Żeby nie było. Natomiast wśród bohaterek nie znajdziemy już takiej sympatycznej mnogości ofert. Połowa dziewczyn odpada na starcie przez bycie Cho/którąś z Patil/Parkinson/Bulstrode/Jęczącą Martą/Umbridge/czymś takim. Ze złych "lubić" można było chyba tylko Bellatrix, z dobrych najwięcej fanów ma Hermiona i Luna, w jakimś stopniu także Lily Potter. Poza tym... Z całym szacunkiem dla takiej Poppy Pomfrey, ale słabo to widzę. Żadna przedstawicielka płci nadobnej nie wybija się na tyle, żeby popularnością przebić bożyszcze potterowych fanek. Miłość do fikcyjnych postaci rządzi się własnymi prawami, ale wydaje mi się także, że sama kreacja bohaterek też kuleje niczym wysłużona szkapa. Zostając jeszcze na chwilkę przy Potterze, ja sama jako najbardziej złożoną i najciekawszą postać żeńską uważam... McGonagall. Była surowa, ale i ciepła, niby powściągliwa, jednak silna i odważna, trochę śmieszna, trochę straszna. Przez tą złożoność, która wytworzyła się przez siedem tomów, jest naprawdę ciekawą bohaterką. Czy postawiłabym jej szarlotkę? Całkiem możliwe. Może nie czekałam maniakalnie aż pojawi się ona w książce, ale bez niej to nie byłaby ta sama powieść. To już sukces dla postaci.


Dajmy jeszcze inny przykład, bardziej z mojej mangowej branży - Death Note. Znaczniejszą rolę w fabule odegrały tam tylko dwie kobiety: Misa i Takada. Ach, no i Rem... ale chwilunia, to shinigami, więc się nie liczy! Za to mężczyźni to istna parada (nie żeby równości), jest L, Light, Mello, Near, Matsuda, Mikami, starszy Yagami, znam też fpytę dziewczyn, które uwielbiają Matta - wiecie, ten pomocnik Mello w goglach, który pojawił się na dwie minuty i efektownie... bez spojlerów. Na dodatek słowa "uwielbiają" nie użyłam wcale na wyrost. Taaak, fandom jest przerażający. Oczywiście w pewnym sensie każda z bohaterek była interesująca, miała swoje motywy i była ciekawie wykreowana, ale nie oznacza to wcale, że z którąkolwiek się utożsamiam albo lubię ze względu na charakter. Natomiast z facetów bardzo chętnie zetknęłabym się w prawdziwym życiu z L'em. Dałoby mu się akta niektórych polskich spraw, niech się bawi... Z drugiej strony taką prawdziwą Misę-Misę najchętniej pogoniłabym starą, oblepioną paprochami szczotą prosto do "Rozmów w toku". Czujecie różnicę, prawda?

Na koniec rzucę garść statystyk z myanimelist, mangowego odpowiednika filmwebu.  Na profilu każdego użytkownika istnieje taki magiczny spis o nazwie "ulubione postacie", do którego można dodać maksymalnie dziesięć pozycji. Zrobiłam krótki rekonesans po profilach znajomych pań i wyliczyłam, że mają one w ulubionych średnio dwie bohaterki na dziesięć postaci. Sama mam aż trzy na dziesięć, przy czym jedna z bohaterek... nie ma głowy. Ale to taki tam szczególik.


W top of the top, czyli liście najbardziej lubianych (czyli dodawanych na profilach do ulubionych) postaci, w pierwszej dziesiątce jest zaledwie jedna dziewczyna, i to dopiero na pozycji dziewiątej. Na pięćdziesiąt miejsc, piętnaście należy do płci pięknej, a na sto - trzydzieści jeden. Parytetów brak.

Nie chodzi o to, żeby na siłę zacząć lubić kogoś, kogo się nie lubi. Nie, nie, to nie tędy droga. W tej opowiastce nie ma morału, co najwyżej może ktoś będzie od tej chwili czujniejszy lub zacznie prowadzić swoje własne badania w tym kierunku. Ja z pewnością nie spocznę i na dobry początek podmienię jakiegoś faceta z listy ulubionych postaci anime na babkę. Taka jedna naprawdę fajna mi się przypomniała w trakcie pisania tego tekstu...

Ahoj!~
Klik!

Czarny Zeszyt na Czarną Godzinę

Powstała nowa kategoria postów - Czarny Zeszyt na Czarną Godzinę w skrócie CCG. 
To posty z wyrwanymi z kontekstu (wyjątkowo bez ubarwiających opisów kontekstów i długalaśnych wstępów) wyciągi z rozmów Yagi&Stefcia&Gufo. Te posty są tylko dla nas, a humor jest sytuacyjny, więc pozwolę sobie odpuścić wszelkie zbędne dodatki i resztę zostawić historii.
No doooooobra, dopisałam nagłówki... :P



Death Note
- Tak to właśnie powstaje.
- Co?
- Posty na Fkaszu. Notuję wszystko w czarnym notesie na czarną godzinę.




Jak Frodo motywował swoją kompanię.
- GPS wskazuje dwa kilometry do szkoły.
- O, nawet mało!
-Biorąc pod uwagę, że idziemy nocą przy walącej się cukrowni otoczonej murem z drutem kolczastym...
- Trzeba iść. Po prostu trzeba iść.





Wbrew pozorom praktyczne, lecz głupawkotwórcze.
- Jak się go włącza?
- Każdy ma taki guziczek. Power.







O lubieżnych planach na podpłomykach.
- Podpłomyki z nutellą...
- Albo z dżemem...
- Zlizałbym.







They taking the hobbit to Isengard! Isengard! Isengard!
- A ty nie masz nic na sobie?! (w domyśle prócz piżamy)
- Nie.
- ???
- Ja się wygrzałam pod prysznicem.
- Ona się wygrzała pod prysznicem!
- Pod prysznicem!







"Innych wybawiał, siebie nie może wybawić" (Łk 23, 35)

- Ten mój brak to był cudowny znachor. Był bardzo dobry! Każdego uleczył! Ale proszę Pani, on nie leczył z byle czego - tylko jak ktoś przyniósł zioła z ulicy, to on wyczuł i kazał przynieść z łąki! Wyczuł, taki był z niego dobry znachor. Z wszystkiego by uleczył. Tylko zmarło mu się młodo...





Podbudowujące teksty na dobranoc.
-Twoja głowa wygląda jak placek.
- O smaku... plackowym.


Pointa posta:
- Leszczyk, leszczyk, leszczyk.
- Co ten koteł?
Klik!

Brejking Njus - frendszip forewer!


Jadłam dziś na drugie śniadanie budyń z czekoladowymi mlekołakami. Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam w domu czekoladowe płatki… Chyba nigdy, bo u mnie w domu panuje teoria, że płatki musza być z A! zimnym mlekiem i BE! nie za słodkie!

Jednak wczoraj będąc w Vigarze pomyślałam, że przecież tak bardzo mi smakowały ponad tydzień temu… Konfrontacja była bardzo, bardzo słodka – płatki zamuliły mnie aż do teraz. Nie były nawet w połowie tak dobre, jak ponad tydzień temu.

Tak, byłam w Vigarze i w ogóle miałam krótką podróż sentymentalną do miejscowości, w której chodziłam do liceum. Łaziłam, robiłam badania naukowe do mojej pracy inż. i obserwowałam grupy licealistów. Ilu z nich będzie utrzymywało ze sobą kontakt na studiach?

Jestem bardzo sentymentalna ostatnio. Patrzyłam na tyle miejsc, w których nigdy nie byłam sama i tak mi się zrobiło sentymentalnie… Przecież nie tak dawno sama chodziłam z dziewczynami na lody, do Biedronki na zakupy, albo na autobus biegłyśmy, bo bałyśmy się, że nam ucieknie.

Po ostatnim wyjeździe jestem bardzo z nas dumna. Kiedy przypomniałam sobie te wszystkie licealne sentymenty, to jednak upewniłam się, że nie wróciłabym do tych czasów. To było fajne i cenne, ale na szczęście ten czas zgryzania mamy już za sobą. Wolę tę dojrzalszą przyjaźń, która nadal ma swoje głupawki.

Kiedyś byłyśmy inne i połączyło nas – no właśnie, co? Coś wspólnego, czego nie umiem opisać. Jakaś wspólna głupawka, jakiś wspólny temat rozmowy? Nie wiem, bo teraz trudno znaleźć jedno zdanie, pod którym we trzy podpisałybyśmy się obydwiema łapkami bez żadnego „ale”. (Kocham tytany?)

W każdym wypadku coś musiało być, i nie wspólna ławka, i nie wspólna szafka i nie wspólna podróż z Częstochowy i gra w „daj kamienia”. To musi być coś innego i szukam ciągle, bo jak znajdę, to napiszę o tym książkę, jak się szuka przyjaciół! (Zgarnę grube miliony, wydam wszystko na budowanie studni i Biedronki w Afryce i potem przeniosę się na stałe do Nibylandii).

Grzałam się na ławeczce w słońcu jak kot (brr! Sowa wygrzewa się w słońcu jak kot – o zgrozo, nie wiem czy porównanie sowy do kota jest gorsze, czy zestawienie sowy ze słońcem…) i rozmyślałam sobie, jak bardzo ciekawy był ten nasz wspólny wyjazd pod względem przyjaźni. W trakcie wyjazdu zdarzyły się między nami zgrzyty i każdy jeden wyjaśniłyśmy sobie jak dojrzałe osoby. Bez fochów, bez krzyku, bez płaczu. To było takie wyjątkowe i tak bardzo potwierdzające coś wielkiego i pięknego, co jest między nami, że na samą myśl o tym chce mi się płakać! Ze szczęścia oczywiście!

Ale sowy nie płaczą, sowy pohukują tylko i kłapią dziobem! Więc pohukuję i kłapię. Hu-huu, kłap-kłap. (Wybaczcie, mój sponsor inteligentnych point kończących posty zbankrutował i wciąż szukam nowego. Bezskutecznie…)

PS Kronika z czarnego zeszytu na czarną godzinę opublikuję jutro - internety muszą uwiecznić te myśli...